BERLINALE 2017 (1)

Data:


FELICITE
reż. Alain Gomis
Konkurs Główny

Trudno być matką i kobietą w Afryce. Zwłaszcza gdy jest się osobą z trudnym charakterem, burzliwym usposobieniem, wiecznie zepsutą lodówką i synem w szpitalu, który został ciężko ranny w wypadku. Felicite w krótkim czasie musi zebrać niemałą sumę pieniędzy na operację chłopaka. Choć sama na stałe źródło dochodu - każdego wieczoru śpiewa w zespole w popularnym barze, nawet dla niej to poważne wyzwanie. Kobieta jest jednak zdeterminowana i poprosi o pomoc każdego, kogo tylko można - nie ważne czy jest wrogiem czy przyjacielem. Alain Gomis nakręcił opowieść trochę o wszystkim o niczym. O prawdziwym życiu w prawdziwej Afryce w ujęciu prawie dokumentalnym oraz o sile kobiecego uporu i determinacji w ujęciu dość uniwersalnym. Znalazło się w tym filmie miejsce zarówno na przemyślenia natury społecznej (droga Felicite przypomina tę Sandry graną przez Marion Cottilard u braci Dardenne), jak i duchowej (kłania się wizyjna warstwa "Proroka" Audiarda). Tak duży bagaż dźwiga na swoich plecach Vero Tshanda Beya w roli tytułowej i naprawdę nieźle sobie z tym radzi. Dla niej i dla rzadkich, realistycznych obrazów codzienności Kinszasy warto ten film zobaczyć, przymykając nieco oko na jego wtórność i chaotyczność.



FINAL PORTRAIT
reż. Stanley Tucci
Poza Konkursem

Historia osobliwej relacji artysty Alberto Giacomettiego i pisarza Jamesa Lorda, który zgodził się zostać modelem dla ekscentrycznego twórcy. Amerykanin nie wiedział, w co dokładnie dał się wciągnąć. Przychodził każdego dnia do paryskiej pracowni Szwajcara, przechodząc podobny rytuał. Giacometti siadał za sztalugą, brał do ręki pędzle i paląc papierosa tworzył portret Lorda. Nigdy nie był jednak zadowolony z efektów swojej pracy, w pewnej chwili w złości i zrezygnowaniu zamalowywał płótno i zapraszał swojego modela na kolejny dzień. Amerykaninowi pozostawało jedynie ciągłe zmienianie daty na bilecie powrotnym do domu. Giacometti wyłożył Lordowi swoją teorię o portrecie właściwie od razu. Kiedyś ten rodzaj malarstwa miał sens, bo jego zadaniem było odwzorowywanie rzeczywistości. Wraz z pojawieniem się i upowszechnieniem fotografii stracił jednak swoją funkcję. Szwajcar uważał, że cechą współczesnych portretów (i - wg niego - dzieł sztuki w ogóle) jest to, że zawsze pozostaną niedokończone. On sam stał się popularny tworząc takie właśnie sprawiające wrażenie nieukończonych surrealistyczne i kubistyczne dzieła, pokazując je na wystawach i sprzedając za niemałe pieniądze. "Final Portrait" nie jest bynajmniej przenikliwą refleksją o sztuce czy też próbą wiwisekcji skomplikowanej, artystycznej duszy, jaką był Giacometti. To właściwie taka miła, lekka i przyjemna komedyjka o zabawnym neurotyku, który sprytnie i totalnie niegroźnie pogrywa sobie z otoczeniem. W tejże roli jak zawsze wart oklasków Geoffrey Rush.



NEWTON
reż. Amit V Masurkar
Forum

Hinduskie kino to nie tylko Bollywood - wiemy to już od dawna, gdyż ambitniejsze kino z Indii coraz częściej przebija się do festiwalowego obiegu nawet w Polsce. "Newton" to tragikomedia najszlachetniejszego sortu, śmiało bowiem zestawić można ją z taką "Ziemią Niczyją" Danisa Tanovicia. Amit Masurkar sięga bowiem po podobne środki - za sprawą niewybrednych, szalenie zabawnych żartów sytuacyjnych, absurdu i groteski wskazuje na ważny współcześnie problem. W Indiach szykują się wybory, które wedle urzędniczych planów mają odbyć się dosłownie wszędzie. Nawet w środku dżungli, gdzie niegdyś żyła sobie mała społeczność, w wyniku brutalnych starć między komunistyczną partyzantką i siłami rządowymi przesiedlona do obozu tymczasowego. To terytorium w dalszym ciągu bardzo niespokojne, więc niewielu było śmiałków, którzy zechcieliby pojechać na to odludzie, by stworzyć tam komisję wyborczą dla 79 delikwentów obdarowanych dokumentami uprawniającymi do głosowania. Ci ludzie nie wiedzą, że odbywają się jakieś wybory, nie znają kandydatów, nigdy wcześniej nie widzieli maszyny do głosowania. Ich codzienność to spalona wioska oraz ciągłe poczucie zagrożenia. Demokratycznych ideałów przyjedzie ich nauczać idealista Newton, który mimo doskonałego wykształcenia zamiast dobrzej płatnej pracy zatrudnił się w prowincjonalnym urzędzie, bo chce zmieniać świat na lepsze. Ku rozpaczy rodziny nie chce też pojąć za żonę dziewczyny, z którą ojciec i matka go swatają. Zamiast tego Newton jedzie ryzykować życie, by kilku obywateli mogło wziąć uczciwie i zgodnie z zasadami udział w wyborach. Na miejscu cały czas ściera się z miejscowym dowódcą wojskowego batalionu, który nie podziela zdania chłopaka do co sensowności wyborów w tym miejscu. Ich konfrontacja generuje najśmieszniejsze sytuacje w filmie, ale bezbłędnie punktuje też fasadowość i pozorność współczesnej demokracji, gdzie ludzie głosują na polityków, których nie znają, obiecujących najbardziej absurdalne rzeczy, ale po dojściu do władzy natychmiast zapominających o tych, którzy ich wybrali. I o ich bolączkach i problemach. Na drugim planie Masurkar poprzez przekorną historię Newtona uzmysławia też, jak cienka jest granica między idealizmem a biurokracją, puentując to znakomitą sceną finałową. Obstawiam, że gdyby "Newtona" wyprodukowano w Hollywood, byłby to murowany kinowy hit, a tak pozostaje mi trzymać kciuki, by największym sukcesem hinduskiej produkcji nie było otwieranie sekcji Forum na Berlinale.