BERLINALE 2017 (3)

Data:


UNA MUJER FANTASTICA
reż. Sebastián Lelio
Konkurs Główny

Nowe dzieło Sebastiána Lelio to bez wątpienia najmocniejszy z dotychczasowych tytułów w konkursie na Berlinale. Nie dlatego, że łatwo można by "Una Mujer Fantástica" zaszufladkować jako kino queerowe. To film dużo większy i zbyt drogocenny, by bezrefleksyjnie gdzieś go klasyfikować. Marina urodziła się jako mężczyzna, ale teraz jest kobietą. Tak się czuje i tak chce być postrzegana. Dlatego właśnie po raz pierwszy bohaterkę filmu poznajemy na kiczowatym dancingu, gdzie Marina pracuje jako wokalistka, kokietując publiczność ckliwymi, romantycznymi piosenkami. I przykuwając męską uwagę. Być może tak właśnie poznała Orlando, który dla dwukrotnie młodszej od siebie transseksualnej kobiety porzucił rodzinę. Teraz to właśnie z Mariną tworzy poważny i chyba szczęśliwy związek. Czar jednak pryska, gdy Orlando budzi się w nocy z wylewem, umiera w szpitalu, do którego przywiozła go kochanka. Tutaj najpierw lekarze, później policja jedynie patrząc na nią, dostrzegają, iż coś jest nie tak. Marina ma za mocno zbudowane nogi, zbyt szerokie ramiona, za mało kobiecą twarz. Jej cielesność nie przystaje do kulturowych kanonów. Gdy prawda wyjdzie na jaw, za chwilę wszyscy zaczną kwestionować naturę związku Mariny z Orlando, podejrzewać tu ukryte, niemoralne motywy, a potem odmawiać jej prawa do ostatniego pożegnania z ukochanym mężczyzną. Dzięki temu, że Lelio pozwala nam być bardzo blisko swojej bohaterki, towarzyszymy jej w zarówno w momentach smutku, irytacji, bezsilności, gniewu, jak i poniżenia. Marinę większość postrzega bowiem przez pryzmat stereotypów i uprzedzeń, których siła - jak ukazuje twórca "Glorii" - jest ogromna. "Una Mujer Fantástica" to w ogóle popis reżyserskiej wirtuozerii Lelio. Każde zbliżenie na Marinę wydaje się być dogłębnie przemyślane, każdy szerszy kadr odpowiedni właśnie w tym miejscu, każda cecha osobowościowa bohaterki fascynująca, ją wzbogacająca i potrzebna. W przypadku chilijskiej produkcji warto więc wyjść poza proste schematy myślowe i interpretacyjne, by cieszyć się tym autentycznie błyskotliwym dziełem filmowym.



MR. LONG
reż. Sabu
Konkurs Główny

Kino prawie familijne. Płatny zabójca z Tajwanu w wyniku zwykle gładko przebiegającej akcji zlikwidowania jednego z członków japońskiej Yakuzy zostaje ranny, bez pieniędzy, dokumentów i wykonanego zlecenia trafia na biedne przedmieścia Tokio, gdzie robi karierę kucharza w kategorii street food. Cieszy się estymą sąsiadów i wyciąga z narkotykowego nałogu matkę kilkuletniego chłopca, który jako pierwszy podał mu pomocną dłoń. Przybysz z Tajwanu, zwany przez miejscowych pieszczotliwie Panem Longiem, mówi mało, świetnie gotuje i akceptuje wszystkie pomysły, jakie wcielają w życie jego nowi znajomi. Czy przyszłość pozwoli mu jednak o sobie zapomnieć? A ponieważ mówimy o Sabu i gatunkowym kinie z Azji, odpowiedzi na to pytanie właściwie można domyślić się od razu , więc niestety "Mr. Long" nie będzie produkcją, którą w rodzinnym gronie można byłoby oglądnąć w niedzielne popołudnie. Są też inne powody dla których niekoniecznie warto to robić. To film kuriozalny, zabawny tylko bardzo krótkimi momentami, z niepotrzebnie namnożonymi wątkami pobocznymi i żenująco tkliwym zakończeniem. Tylko dla bardzo wstawionych koneserów gatunku.




HELLE NACHTE
reż. Thomas Arslan
Konkurs Główny

W "Golden Exits" Alexa Rossa Perry'ego, o którym piszę poniżej, młoda bohaterka wygłasza oświadczenie, iż zaskakuje ją fakt, że nikt nie robi filmów o normalnych ludziach, którzy robią zwyczajne rzeczy. Jej starszy szef odpowiada jej, że on takie produkcje może jej pokazać. Mogłoby to być np. "Helle Nachte", w którym nie dzieje się absolutnie nic wartego uwagi. Michael (w tej roli Eryk Lubos niemieckojęzycznego kina, Georg Friedrich) po śmierci swojego ojca postanawia pojechać na wycieczkę do Norwergii, gdzie zmarły mieszkał. W podróż zabiera swojego nastoletniego syna, w którego wychowywanie nigdy się nie angażował - nawet przed rozwodem z jego matką. I tak panowie przylatują do Skandynawii, wypożyczają auto, kupują ciuchy i sprzęt do biwakowania, jeżdżą od jednego lasu i jeziora do kolejnego, czasem coś do siebie mówiąc, kłócąc się lub milcząc. Dość powiedzieć, że najciekawsza scena filmu to ta, gdzie przez kilkadziesiąt sekund patrzymy na drogę zalewającą się coraz gęstszą mgłą. Gdyby chociaż spadli z niej do jakiejś przepaści i umarli na miejscu albo przeżyje i by przeżyć jeden musiałby zjeść drugiego, ale niestety nic takiego się dzieje. Wracamy do domu i każde jedzie w swoją stronę. Nie zasnęłam na "Helle Nachte" tylko dlatego, że na ekranie cały czas było jasno - ojciec i syn pojechali bowiem do Norwegii w czasie, gdy trwają tam tzw. białe noce, czyli nigdy nie robi się ciemno. Jak pech, to pech.



GOLDEN EXITS
reż. Alex Ross Perry
Forum

Dwa poprzednie filmy Alexa Rossa Perry'ego trochę mnie wynudziły. "Listen Up Philip" w ogóle uważam za najbardziej przereklamowany tytuł sezonu, ale w "Golden Exits" Amerykanin w końcu wygrał trochę moją uwagę. Naomi przyjeżdża do NYC z Australii, by wesprzeć Nicka, który ma uporać się ze skatalogowaniem rodzinnego archiwum, za co płaci jego bratowa. Szef jest nudny i obowiązki do najciekawszych też nie należą, ale Australijka chce jak najwięcej się tu nauczyć. Nie skupia się tylko na pracy, bo mimochodem zostaje wciągnięta w sieć toksycznych relacji - martwe małżeństwo Nicka, żałobę (a raczej użalanie się nad sobą) jego bratowej, egzystencjalne bolączki jej asystentki, pierwszy kryzys wieku średniego dawnego znajomego z dzieciństwa. Perry ma oczywiście nieznośną zdolność do egzaltacji (szczególnie w dialogach) i sztucznego uwznioślania rozkmin i emocji swoich bohaterów (na tę chorobę cierpi też Lena Dunham w ostatnich sezonach "Girls"), jakby od nich zależał los naszej planety. Ale tym razem tych wszystkich nadętych, mędrkujących nad bezglutenowym latte Nowojorczyków ukazał jako bezwzględną otchłań wrogich emocji, która wciąga młodą dziewczynę, zabijając jej czysty umysł, idealizm i naturalną naiwność. Dla wszystkich zakochanych w modnym Nowym Jorku "Golden Exits" może okazać się psychologicznym horrorem.