BERLINALE 2017 (6)

Data:


BAMUI HAEBYUN-EOSEO HONJA
reż. Hong Sang-soo
Konkurs Główny

Hong Sang-soo sięga po charakterystyczne dla swojej filmografii motywy, by znów opowiedzieć o sympatycznych neurotykach, którzy w trakcie długich spacerów lub na nasiadówkach z nieodłącznym, koreańskich alkoholem prowadzą mniej lub bardziej poważne dyskusje o związkach, uczuciach, swoich marzeniach i życiowych niepowodzeniach. W podzielonym na dwie części filmie śledzimy aktorkę o imieniu Younghee (znakomita Kim Min-hee). Kobieta najpierw w Hamburgu spotyka się ze starą znajomą, W kolejnym fragmencie przenosimy się już do Korei, gdzie Younghee - niczym Isabelle Huppert w "In Another Country" - samotne wędrówki po pustej plaży przeplata posiłkami przy koreańskim piwie i mocniejszym soju z grupą znajomych. Pierwsza część ma bardziej linklaterowski, nastrojowy charakter. Obie kobiety łączy samotność i uczuciowe problemy. Przyjaciółka aktorki rozwiodła się z mężem, wyjechała do Niemiec i cieszy się spokojnym, niczym nie zmąconym życiem singielki, choć to odosobnienie też jej trochę ciąży. Younghee dzieli się z nią natomiast historią swojego kłopotliwego romansu z żonatym reżyserem i wątpliwościami, co do przyszłości ich związku. W koreańskiej części filmu, w trakcie tradycyjnych dla Honga, rozkosznie tragikomicznych spotkań bohaterki ze znajomymi, pijana ekipa raz trochę się posprzecza, by chwilę później w autentycznie sympatycznej atmosferze delektować się alkoholowymi trunkami i własnym towarzystwem, otwierając się przed sobą. Tu znalazło się miejsce na typowy dla reżysera sytuacyjny absurd i subtelny dowcip, choć w porównaniu do kilku poprzednich produkcji Honga w "On The Beach At Night Alone", wraz z szarą pogodą Hamburga i pochmurną aurą koreańskiego wybrzeża, nastrój i wymowa całości filmu robią się bardziej tęskne, sentymentalne, a nawet posępne. Kim Min-hee znakomicie oddaje emocjonalną huśtawkę swojej bohaterki. Od zagubienia niepewnej jutra kochanki, przez podpitą, złośliwą i jednocześnie uroczą kumpelkę po pogrążoną w melancholii samotniczkę na odludziu. W "On The Beach At Night Alone" kryje się też mały, autobiograficzny smaczek. W swojej ojczyźnie Hong Sang-soo być może nie jest pierwszoplanową postacią w przemyśle filmowym, ale na chwilę się prawie taką stał za sprawą romansu z Kim Min-hee. Tabloidy wytrwale śledziły związek żonatego reżysera i jego ulubionej aktorki. Trzeba Koreańczykowi oddać, iż doskonale, śmiało i błyskotliwie, jako filmowiec skomentował tę sytuację.



ANA, MON AMOUR
reż. Cãlin Peter Netzer
Konkurs Główny

Rumuńskie kino ma pewną obsesję na punkcie relacji rodziców i dzieci. By daleko nie szukać przykładów, w ostatnim swoim filmie Cristian Mungiu w jakimś stopniu o tym opowiadał, a sam Cãlin Peter Netzer za pokrewną tematykę otrzymał Złotego Niedźwiedzia w Berlinie cztery lata temu. W "Ana, Mon Amour" w pewnym stopniu też ona wraca. Ana i Toma ewidentnie tworzą toksyczny związek. Film praktycznie zaczyna się od tego, że mężczyznę poznajemy w trakcie sesji u psychoanalityka. U samych podstaw jego relacji z Aną to jednak ona była tą stronę trudniejszą, wymagającą większej atencji i opieki. Coś od samego początku infekowało ten związek, więc Netzer rozbiera go na czynniki pierwsze, by ukazać, że jednej przyczyny, dla której tak dwójka cały czas była ze sobą nieszczęśliwa jest wiele. Traumatyczne wspomnienia o damsko-męskich relacjach Ana i Toma wynieśli z domu, od bliskich - zarówno rodziny, jak i znajomych - nigdy nie otrzymali prawdziwego wsparcia. Wydawali więc niemałe pieniądze na różnych specjalistów od leczenia psychiatrycznego i farmakologicznego, by otrzymać pomoc, wrócili nawet na łono kościoła. Instytucje w ich przypadku raczej nie stanęły na wysokości zadania. Toksyny do swojego związku wlała też para kochanków - Ana ze swoją uległością i niemożnością okiełznania własnej choroby pozwoliła Tomie przejąć totalną kontrolę nad ich relacją, która w pewnym momencie opierała się na fanatycznej zależności jednego od drugiego. Netzer skrupulatnie analizuje swój przypadek, ale w jego analizie panuje też spory chaos. Skacząc po różnych perspektywach czasowych, odczuwa się, iż ten zabieg faktycznie maskuje sporo scenariuszowych mielizn, nie będąc w rzeczywistości niczym więcej ponad typowy obraz o destrukcyjnym związku. Takim rumuńskim "Mon Roi", ale w wersji "Ma Reine" i bez Vincenta Cassela.



JOAQUIM
reż. Marcelo Gomes
Konkurs Główny

Conradowski, mroczny western o jednym z pierwszych bohaterów narodowych Brazylii, czyli niejakim Joaquimie José da Silvie Xavierze, szerzej znanym jako Tiradentes. Nim stał on się bojowo nastawionym rewolucjonistą, domagającym wyzwolenia brazylijskich ziem spod portugalskiej kurateli, był wiernym wojakiem korony. Na te ziemie pojechał wraz z innymi żołnierzami szukać złota, który powiększał skarbiec królestwa, zaś jego samego miał wynieść ku wojskowym zaszczytom. Brazylijska dżungla w XVIII wieku to jednak zupełnie inny świat w porównaniu do Lizbony, zwątpić tu mogą nawet najdzielniejsi i najwytrwalsi. W filmie Gomes nie wertuje chronologicznie biografii Tiradentesa, skupia się tylko na przemianie bohatera, która postawiła go po drugiej stronie barykady. Rysuje wizję pierwotnego świata, którego nie można okiełznać, całkowicie posiąść, nawet zrozumieć, za to można zostać przez niego wchłoniętym i zahipnotyzowanym, tragicznie się zatracając w jego dzikości i tajemnicach. Na tym tle wątle prezentuje się bunt Joaquima, w którym rewolucyjną postawę obudził gniew i sprzeciw wobec niesprawiedliwości, dotykającej konkretnie jego osobę. Oficera i jego pochodzących również ze Starego Kontynentu spiskujących nic nie łączy z ciemiężoną, autochtoniczną ludnością tych ziem. Wyobrażenia Tiradentesa o rewolucji, na wzór tej w Północnej Ameryce, gdzie ponoć wszyscy są równi, gdzie nie ma zaszczytów i pistoletów, wyrwały z letargu nawet berlińską publikę, która wybuchnęła w tym momencie śmiechem. Wyraźna wymowa "Joaquima" i porządna, filmowa robota mogą sugerować, że to niezłe, wartościowe. Tak do końca jednak nie jest. W czasach, kiedy nieznana szerzej historia Ameryki Południowej potrafi być opowiada w oryginalny, wizjonerski sposób jak w "W objęciach węża" czy niedawno wyróżnionym w Rotterdamie "Reyu", dzieło Gomesa wydaje się kinem zachowawczym i zbyt bezpiecznym, zarówno formalnie jak i fabularnie.



HAO JI LE
reż. Liu Jian
Konkurs Główny

Historia pewnej torby z kradzionymi pieniędzmi, która przechodząc z rąk do rąk, czyni ten jeden dzień wyjątkowym, acz nieszczególnie przyjemnym wszystkim tym, którzy zapragną się szybko wzbogacić. "Have A Nice Day" byłoby zapewne kolejnym azjatyckim, sensacyjnym produkcyjniakiem, popłuczynami po Tarantino, gdyby nie fakt, iż to animacja. A precyzyjniej - animowana wariacja na temat estetyki kina noir. Nie ma więc tu ładnej kreski, wyrazistych, przykuwających oko kolorów i korzystnie wyglądających postaci. Jest raczej szorstko, niepokojąco i złowieszczo. Nie można odmówić Liu Jianowi pomysłu, bo to bardzo sensowna i koherentna wizja, gdzie forma animacji dobrze współgra z przedstawionym w filmie podejrzanym półświatkiem, industrialną przestrzenią, zaniedbanymi, obskurnymi przedmieściami wielkiego miasta i równie brzydkimi z charakteru ludźmi ze społecznego marginesu. Szkoda tylko,
że ta fabuła pochodzi z półki z mocno używanym już towarem...