FESTIWAL PO WARSZAWSKU: O NAGRODZONYCH

Data:

Główną nagrodę 30. Warszawskiego Festiwalu Filmowego otrzymał chiński film "Trumna w górach" w reżyserii Xin Yukun. Za wielowymiarowość narracji i subtelność w posługiwaniu się czarnym humorem - podkreśliło jury pod przewodnictwem irańskiej reżyserki, Sepideh Farsi.

"Trumna w górach" ma na pewno świetnie napisany scenariusz. Historia przypadkowej zbrodni i zwęglonego ciała, którego nie daje się zidentyfikować, ale w ferworze rozwoju akcji w małej miejscowości coraz więcej osób podejrzewa się o związki z denatem, to gatunkowo rzecz trudna do zdefiniowana. Mało jest w filmie elementów humorystycznych, więc raczej nie jest to tradycyjna komedia. Nikt nie serwuje tu pogłębionej analizy, więc "Trumna w górach" zawiera w sobie mało cech społecznego dramatu. Wszystkie wątki w filmie jednak świetnie się zazębiają, układając się w niesamowicie logiczną i przejrzystą całość. I właściwie to wszystko. Taka konsekwencja narracji naprawdę nieczęsto się zdarza (Alejandro Gonzálezie Iñárritu, z całego serca polecam ci ten film!), ale żeby zaraz główna nagroda? Mam duże wątpliwości.

Nagroda za Najlepszą Reżyserię
Ognjen Sviličić: Takie są zasady

Próba połączenia spokojnej i szalenie emocjonalnej narracji "Pokoju Syna" Nanni Morettiego i przerażająco beznamiętnej znieczulicy biurokracji znanej chociażby ze "Śmierci pana Lazarescu". Pobity zostaje nastoletni chłopak. Obrażenia wyglądają niegroźne, dlatego po pobieżnych badaniach w szpitalu zostaje odesłany do domu. Okazuje się jednak, że skutki pobicia są o wiele groźniejsze niż to początkowo wyglądało. Tę zwyczajną scenkę rodzajową oglądamy z perspektywy rodziców. Do bólu zwyczajnych ludzi, spokojnych i opanowanych, nie przejawiających żadnej roszczeniowej pozycji względem rzeczywistości. To być może ta ich przesadna skromność i bierność względem krzywdy, jaka ich doświadcza, sieje wątpliwość, co do zasadności i trafności uzasadnienia, za które Ognjen Sviličić otrzymał reżyserskie wyróżnienie (za głęboką wrażliwość i mistrzowską konsekwencję w ukazaniu ludzkiej walki przeciwko biurokracji i znieczulicy). Konsekwencji reżyserowi na pewno odmówić nie można. Od początku do końca bowiem przygląda się bohaterom z perspektywy totalnie niezaangażowanego dokumentalisty, będąc jednocześnie dość blisko i daleko tragicznych wydarzeń. Nie zauważam natomiast tej wrażliwości. Chyba że za takową uznamy to zdystansowanie i bardzo nieśmiałą szczyptę serdeczności, jaką zdaje się żywić względem zranionych rodziców, albo nienormalną wręcz subtelność w pokazywaniu znieczulicy biurokracji. Temu filmowi po prostu brakuje jakiejkolwiek wyrazistości, przez co trudno złapać emocjonalną więź z bohaterami.

Nagroda FIPRESCI
Anatol Durbală: What A Wonderful World

Film (i nagroda zapewne też) w podziękowaniu mołdawskiej młodzieży, która w 2009 roku przeciwstawiła się skorumpowanemu reżimowi, za co została brutalnie spacyfikowana. Ten krótki okres niepokoju i burzy w Kiszyniowie Anatol Durbală oglądamy oczami młodego chłopaka, który na moment przyjeżdża w rodzinne strony ze Stanów, gdzie studiuje i mieszka. Zupełny przypadek sprawia, że trafia w sam środek wydarzeń, zostając w bezpardonowy sposób zaaresztowanym przez policję. Esencją filmu ma być konfrontacja światowego chłopaka z majorem-patriotą, który zbiera od zgarniętej młodzieży zeznania. Wszystko oczywiście odbywa się w atmosferze terroru i buty przedstawicieli władzy. Widziałam takie zaangażowane kino już wiele razy i najbardziej mnie poruszyło w "Don’t Clean Up This Blood". Popieram sprawę, ale samo "What A Wonderful World" już mniej.

Nagroda JURY EKUMENICZNEGO
Martti Helde: Na skrzyżowaniu wiatrów

"Na skrzyżowaniu wiatrów" to na pewno jeden z najoryginalniejszych formalnie filmów, jakie w ostatnich latach pojawiły się w głównym konkursie warszawskiego festiwalu. Czarno-biała fabuła o brutalnym przesiedlaniu w głąb Związku Radzieckiego rdzennej mniejszości państw nadbałtyckich przez Armię Czerwoną w czasie IIWŚ przybiera tu formę wstrząsających, monochromatycznych obrazów, do których z offu czytane są przejmujące listy jednej z kobiet doświadczonej tym tragicznym losem. To film aktorski, ale ludzie pełnią w nim rolę nieruchomych, żywych figur, niemych ofiar sowieckich zbrodni. Stoją w bezruchu, tworząc kolejne sceny, a kamera w towarzystwie nieśmiałych dźwięków i nienachalnej muzyki jedynie wolno krąży między nimi. W ten sposób tworzony jest obraz cierpienia, które ma wymiar i symboliczny, i kontemplacyjny. Patrząc na film z perspektywy czasu, "Na skrzyżowaniu wiatrów" stanowi fascynującą formę pomnika, upamiętniającego komunistycznych zbrodnie. Przemawiającego bardziej sugestywnie niż jedna kamienna rzeźba czy inny, majestatyczny monument.

O filmach nagrodzonych w Konkursie Wolnych Duch pisałam tu (Właściciele) i tu (Zanim zniknę).

FESTIWALOWA LISTA PRZEBOJÓW - MOJE TOP 10

10. Marie Amachoukeli, Claire Burger, Samuel Theis: Party Girl
09. Adilkhan Yerzhanov: Właściciele
08. Xin Yukun: Trumna w górach
07. Yuri Bykov: Głupiec
06. Martti Helde: Na skrzyżowaniu wiatrów
05. Shawn Christensen: Before I Disappear
04. Mohsen Makhmalbaf: Prezydent
03. Taika Waititi, Jemaine Clement: What We Do In The Shadows
02. Anna Melikian: Gwiazda
01. Myroslav Slaboshpytskiy: Plemię

Widzę, że ostatecznie wybaczyłaś Słaboszpickiemu ten chwyt z brakiem napisów. :)

Ciągle uważam, że to tani chwyt, ale bądźmy sprawiedliwi, że to najlepszy film festiwalu:)

O, widzę, że to samo myślimy o braku napisów! Mnie tak to wkurzyło, że po wyjściu dałem 6/10. Potem jednak podniosłem do 7, bo to dobry film, ale niesmak pozostaje. Czytałem jakieś zachodnie recenzje, w których pisano, że dzięki temu zabiegowi każda rozmowa jest zagadką do rozwiązania - siłą rzeczy to prawda, ale jakoś tego do końca nie kupuję, bo to jednak oszustwo.

Ej no, nie dramatyzujmy. Każda scena tego filmu jest w pełni czytelna. Mogę zrozumieć, że ktoś woli mieć wszystko wyłożone czarno na białym co do głoski, ale nazywanie eksperymentu oszustwem to jednak przesada.

Dlaczego przesada? Skoro eksperyment, to jego skuteczność można ocenić wedle własnego uznania, no nie? A że "Plemię" to film bezkompromisowy, to i równie bezkompromisowe określenie "oszustwo" też nie jest całkiem nieuzasadnione, co? Bo tak się trochę czułem podczas seansu: oszukany. Oni tam gadają bez przerwy, a twórcy łamią pewną ogólną zasadę filmu (tłumaczymy dialogi w głównym języku filmu) w imię... no właśnie - czego? Tej zagadki? Gdyby to był film o zderzeniu słyszących i niesłyszących, to jeszcze bym zrozumiał: twórcy chcą, żebyśmy my poczuli się tak, jak zwykle czują się niesłyszący, którzy widzą, że rozmawiamy, ale nie mają pojęcia o czym. Tyle że to nie jest film na ten temat, więc o co chodzi? Fakt, kluczowe sceny są zrozumiałe (czy każda - polemizowałbym; wielokrotnie można się co najwyżej domyślać, może słusznie, może nie), ale co z tego? Im dalej w film, tym mniejszą czerpałem przyjemność (jeśli to dobre słowo) ze scen, które np. można by podpisać tablicą: "A teraz przez 5 minut się kłócą".

Negrin, trzeba się uczyć języków ;P

Szczególnie migowego ukraińskiego:P

Przecież dialogi wcale nie równają się "wyłożeniu czarno na białym co do głoski" wszystkiego, a prawda jest taka, że złe dialogi potrafią zrujnować cały film. Autorzy "Plemienia" naprawdę wykazali się kreatywności w unikaniu wielu problemów (ile osób wie, o czym konkretnie dyskutują bohaterowie?), a dzięki temu, że ta historia jest bardzo prosta, zrozumiałe dialogi nie są aż takie konieczne. Ja dlatego uważam to za tani chwyt, bo ten film by się pewnie bronił i z napisami. Robi się po prostu z niego sensację niekoniecznie tam, gdzie powinno.

Wydaje mi się, że widzicie problem tam gdzie go nie ma. Od początku (scena rozpoczęcia roku szkolnego) widać, że dialogi nie będą miały większego znaczenia. W ramach "Plemienia" gesty języka migowego są bliższe choreografii niż znakom języka jako takim. Ładnie pokazują to sceny zbiorowe, kiedy kamera jest dość daleko i wiele osób miga, więc napisów i tak by się nie dało zrobić, przestrzeń przypomina scenę, na której odbywa się taniec. W relacji widz-film to czysta estetyka, a nie komunikacja.

Wiesz, może dlatego że jestem "człowiekiem języka" (językoznawcą z wykształcenia, tłumaczem z zawodu), trudno mi zredukować język do choreografii. Wierzę, że dialogi nie są tylko na rybkę jak na planie niemych filmów w "Deszczowej piosence" (oczywiście mogłaby to potwierdzić tylko osoba znająca ukraiński język migowy), a to oznacza, że ktoś je napisał i coś znaczą, zwłaszcza w długich dialogach. A przetłumaczenie ich nie odjęłoby filmowi niczego z warstwy wizualno-estetycznej. Tak to widzę.

Jako człowiek niewiadomoczego nie mam takich problemów ;) W moim odczuciu to nie jakieś zaniedbanie, zaniechanie czy błąd w filmowej sztuce, a koncept stanowiący kościec tego filmu. Plemię mówi o odizolowanej grupie i konsekwentnie utrzymana jest perspektywa zdystansowanego, zewnętrznego obserwatora. Plemię pozostaje oddzielone od reszty ludzi barierą językową, więc jeżeli opowiada się o nim, ale zachowuje dystans, tłumaczenie dialogów jest zbędne. Rozumiem, że koncept może się nie podobać, ale dołożenie napisów zburzyłoby sens, gdyż chodzi przede wszystkim o niemożność komunikacji, a nie jej możliwość.

Nie no, oczywiście, że koncept, a nie zaniechanie. Tylko że moim zdaniem koncept zbędny. Szczerze mówiąc, ja praktycznie nie widzę tutaj "perspektywy zewnętrznego obserwatora". Ot, co najwyżej tylko w tych nielicznych scenach, gdzie za pomocą filmowych trików trzeba było wyciszyć język mówiony, dodając np. barierę okna. A zatem: to raczej na świat słyszących patrzymy z zewnątrz, poniekąd właśnie z perspektywy bohaterów filmu. Czułem natomiast, że świat głuchoniemej młodzieży oglądam natomiast jak najbardziej z wewnątrz, mimo że nie rozumiem, co mówią.

A czy w filmie chodzi przede wszystkim o niemożność komunikacji? No nie powiedziałbym. Cały dramat rozgrywa się między bohaterami, którzy mają wspólny język i komunikują się ze sobą bardzo intensywnie. To tam dochodzi do tragedii. Mimo językowego porozumienia. Ludzie słyszący są tutaj tylko tłem. Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, żeby bariera językowa w ogóle była kluczem do tego filmu. Owszem, jest naturalnym murem, który odcina plemię od reszty. No i przede wszystkim oczywiście zawdzięczamy jej całą poetykę filmu. Ale mam wrażenie, że co prawda nie od strony artystycznej, ale od fabularnej (naturalnie z poprawką na wiadome rozwiązania fabularne, gdzie brak słuchu jest kluczowy) film mógłby opowiedzieć z grubsza podobną historię patologicznego internatu dla młodzieży słyszącej.

Tytuł tego filmu brzmi "Plemię". Nie ma w tym przypadku. Reżyserowi ewidentnie chodziło o to, żebyśmy potraktowali tę sytuację tak, jak gdybyśmy właśnie odkryli całkiem nowe plemię w dżungli. Bariera językowa jest tu nieodzowna. Słaboszpicki nie chciał opowiedzieć historii patologicznego internatu. Chciał pokazać całkiem inną kulturę, w jej naturalnym środowisku, oddzieloną od nas naturalnymi barierami. W dżungli nikt by nie oczekiwał, że mu się wyświetlą napisy. Nie znając języka, w miarę możliwości próbowałby się uczyć tej nowej kultury metodą obserwacji.

Ok, tytuł. Jeśli interpretować ten tytuł tak, jak mówisz, to też skucha, bo tu nie ma jakiegoś niezrozumiałej dzikiej społeczności, którą dopiero odkrywamy. (Chyba że mowa tylko o późniejszym odkrywaniu sensu rozmów - wtedy rzeczywiście, ale czy o to chodzi w odkrywaniu plemion?). Jej reguły są bardzo klarowne i właśnie łatwo rozpoznawalne, dobrze nam znajome - gdyby nie były znajome, nie obeszlibyśmy się bez napisów. Stąd moje twierdzenie, że głuchość tej społeczności ma znaczenie artystyczne - estetyzuje ją; nawet to nieszczęście i ta przemoc jest dzięki temu piękna - ale nie fabularne, bo w regułach tej społeczności nie ma niczego właściwego tylko jej. To raczej uniwersalny obraz wschodnioeuropejsko-dresiarsko-prowincjonalnej społeczności z jej patologiami opartymi na relacji siły itd. Nie mówię, że to źle - no ale.

Naprawdę są taką zrozumiałą społecznością? A gdyby chcieli podejść do Ciebie na ulicy, poskarżyć się i poprosić o pomoc/ratunek, zrozumiałbyś ich? To, co się dzieje na ekranie, jest czytelne. Ale tylko dlatego że mamy szansę poobserwować bohaterów przez jakiś czas w rożnych okolicznościach. Fakt, iż nie rozumiemy ani słowa, nie daje nam fałszywego poczucia, że moglibyśmy coś na to wszystko poradzić. Może dlatego nie oceniamy. Będę się upierać, że brak napisów to coś więcej niż zabieg estetyczny.

Czekaj, czegoś nie rozumiem. Przecież fakt, że "to, co się dzieje na ekranie (...) dlatego że mamy szansę poobserwować bohaterów przez jakiś czas w rożnych okolicznościach", wynika z ogólnej definicji kina narracyjnego :) To samo można powiedzieć o każdym filmie o relatywnie konwencjonalnej fabule. I właśnie o to mi chodzi. Nie odkrywamy żadnego nowego świata, który rządzi się regułami, których dotąd nawet byśmy sobie nie wyobrażali. Przeciwnie: "Plemię" opowiada raczej historię dość uniwersalną. A właśnie to, że oglądamy bohaterów w przeróżnych okolicznościach, na spokojnie, nikt nas jako gapiów nie przegania, nasze spojrzenie nie jest filtrowane przez perspektywę jakiegoś autsajdera, sprawia, że zabieg z rezygnacją z napisów robi się trudniejszy do uzasadnienia.

No i sorki, ale argument z "podejścia na ulicy" to już argument totalnie pozafilmowy, więc obok tematu. Gdyby podszedł do mnie bohater filipińskiego filmu o wieśniakach, to też bym go nie zrozumiał, ale to nie ma nic do rzeczy, bo nie to oznacza wyraz "zrozumiały" w określeniu "zrozumiała społeczność".

Jeśli głuchoniemość bohaterów "Plemienia" jest czymś oprócz zabiegu estetycznego, to dla mnie raczej wymownym symbolem wykluczenia jako takiego. Zastanówmy się, czy cokolwiek w tym filmie (poza wiadomymi scenami, które łatwo by zamienić na trochę inne, analogiczne) trzeba by zmienić, gdyby to była historia równie pozbawionej perspektyw młodzieży słyszącej? Absolutnie nie.

Nie czepiam się tego braku napisów jakoś strasznie. Owszem, wkurzył mnie podczas seansu i chciałem o to wypytać reżysera (albo mu nawciskać ;) ), ale musiałem uciekać, więc teraz sobie odbijam, skoro okazało się, że nie ja jeden miałem takie wrażenie ;)

Dodaj komentarz