Między wolnością a przysięgą Hipokratesa

Data:
Ocena recenzenta: 6/10

„Barbarą” Christian Petzold miał szansę wnieść coś wyjątkowego do nurtu kina rozliczeniowo- nostalgicznego, które od czasu do czasu pojawia się w państwach dawnego bloku komunistycznego. Unikając hollywoodzkiej dramaturgii „Życia na podsłuchu” i komizmu „Goodbye Lenin”, starał się pokazać gorzki smak zwyczajnego życia w tamtych czasach. Jaka szkoda, że jego film to rzecz z kategorii wielkich, niespełnionych obietnic na dzieło z prawdziwego zdarzenia.

Tytułowa Barbara Wolff jest lekarką przymusowo przeniesioną z berlińskiego szpitala na nadbałtycką, dość obskurną prowincję. Nie przestaje być rutynowo inwigilowana, nie asymiluje się z otoczeniem, izoluje od nowych koleżanek i kolegów ze szpitala. Kobieta tęskni za kochankiem z Zachodniej Europy, który planuje jej ucieczkę do lepszego świata, nim to nastąpi, zaopatrując ją w erefenowską walutę oraz deficytowe dobra zza granicy, jak zachodnie papierosy i rajstopy. Barbara jednak jest lekarzem i to z gatunku tych zaangażowanych. Mimo poczucia zagrożenia przejmuje się losami swoich pacjentów, najbardziej sytuacją młodej kobiety z przymusowego obozu pracy, która z zapaleniem opon mózgowych i ciążą trafia do jej placówki. W prowincjonalnym szpitalu pracuje także André Reiser – lekarz zesłany w to miejsce za swoisty błąd w sztuce lekarskiej. On przyjął postawę doktora Judyma, z taką samą pasją i empatią traktując młodego samobójcę z poważnym urazem głowy, jak i umierającą żonę oficera Stasi, który cynicznie nęka jego nową koleżankę, a jemu samemu karze składać raporty ze szpitala. André zdaje się odnajdywać na prowincji umiarkowany spokój, Barbara, choć coraz bardziej przekonuje się do wietrznej, nadmorskiej okolicy, ma w bliskiej perspektywie ucieczkę na Zachód.

Opresyjność enerdowskiego państwa u Petzolda stanowi ważne, ale drugoplanowe tło, jest tylko delikatnie naszkicowana. Uwłaczające rewizje, konieczność ciągłego oglądania się za siebie, wydalenie z wielkomiejskiego szpitala z jednej strony, z drugiej – bogaty ukochany z Zachodu, tamtejsze towary czy też obszerny katalog z odzieżą, kosmetykami i biżuterią, które kobiety z NRD przeglądają z podnieceniem i wypiekami na twarzy. Barbara sama twierdzi, że krzywdzi ją system, przez który tu nie można być szczęśliwym. Lekarka w pewnym momencie stanie przez klasycznym wyborem. Musi zdecydować, czy ważniejsza jest wolność – uosabiana przez ucieczkę Bałtykiem do Danii, czy odpowiedzialność względem pacjentów i liczącego na jej pomoc doktora Reisera.

O ile dla Barbary wybór będzie z gatunku tych najtrudniejszych, o tyle dla widza bardzo oczywisty. Petzold permanentnie i nieznośnie przechyla szalę w jednym, konkretnym kierunku, trywializując szczęście, jakie jego bohaterka może osiągnąć wyjeżdżając, a gloryfikując misję, którą można wykonywać w małomiasteczkowym szpitalu u boku innego, bezinteresownie zaangażowanego lekarza. Postawa Barbary i André zostaje naiwnie wyidealizowana, wpisując się bardziej w niemalże pozytywistyczny etos niż faktyczne, bardziej przejmujące trudy i dylematy życia w komunistycznym systemie. Być może to poczciwość bijąca z oczu świetnej w roli dr Wolff Niny Hoss, od początku podpowiadała reżyserowi finał historii Barbary. A może po prostu rozmarzył się w tej pocztówce z czasów własnej młodości, bo tak właśnie zapamiętał ówczesne obrazy ze Wschodnich Niemiec, gdzie mimo opresji i inwigilacji w ludziach w dalszym ciągu mogły zwyciężać dobroduszność i nadzieja. Radosnego pokrzepienia serc na szczęście w „Barbarze” nie ma, ale w fabule zabrakło nieco ambiwalencji, a nawet naturalności, które uczyniłyby bohaterów filmów bardziej ludzkimi. W końcu siadł też dramatyzm tej opowieści, zaczęło brakować emocji. W ciszy jesiennej, odludnej, enerdowskiej prowincji słychać już było tylko głośny szelest obojętności na losy bohaterów „Barbary”.

Film pokazywany w sekcji Nowe Kino Niemieckie na festiwalu Transatlantyk.