Na horyzoncie widziałam: siła konwersacji

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Hong Sang-soo przez blisko 20 lat nakręcił 16 filmów. Zwiedził z nimi festiwale na całym świecie, z wielu z nich wyjeżdżając z nagrodami (np. Cannes, Rotterdam, Locarno). Jego kino jest niskobudżetowe, pozbawione fajerwerków i bardzo kameralne, ale przypadek "Wzgórza Wolności" pokazuje, że czasem niewiele trzeba, by zrobić rewelacyjnie bezpretensjonalny film.

Humor w tym nieco ponad godzinnym dziele czai się niemalże za rogiem każdego miejsca, w które ze swoją kamerą wchodzi Hong Sang-soo. Ich ilość jest ograniczona, ale dzięki temu dzielnica Seulu, po której włóczy się główny bohater filmu, wydaje się tak swojska i przyjacielska. Japończyk Mori do koreańskiej stolicy powraca po dwóch latach, by wyznać miłość swojej dawnej przyjaciółce. Nie uprzedził jej o swoim przyjeździe, więc nie zastaje Kwon w domu. Postanawia jednak na nią poczekać, w wolnym czasie zwiedzając okolicę i zawierając nowe znajomości, wszystko spisując w listach do nieobecnej znajomej.

We "Wzgórzu Wolności" fajnie uzasadniono epizodyczność filmu. Kwon w końcu znajduje pod drzwiami listy od Moriego. Perypetie Japończyka w Seulu poznajemy właśnie z nich, ale ich adresatka czyta je w przypadkowej kolejności. Mori nie zna koreańskiego, z nowymi znajomymi porozumiewa się więc "azjatycką" angielszczyzną - brzmi to oczywiście przezabawnie i uroczo. Zresztą też sama zawartość tych przyjacielskich, niezobowiązujących rozmów i nawiązane w ich wyniku znajomość stanowią cudowną kwintesencję tego dzieła. Ciepłego filmu z duszą. Przy "Wzgórzu Wolności" przemyka cały korowód skojarzeń. Od francuskich mistrzów - Erica Rohmera i Alaina Resnaisa, starego, zabawnego Woody'ego Allena czy współczesnych klasyków mumblecore'u. Dużo dobrych rzeczy jak na tak krótki, niepozorny film.