Z popiołów

Data:
Ocena recenzenta: 8/10

Tytuł fantastycznego dzieła Christiana Petzolda ma dwojakie znaczenie. Po pierwsze to nazwa baru w Berlinie, w którym ciemna przeszłość Niemców spotyka się z teraźniejszą koniecznością pogodzenia się z losem pokonanych. Po drugie główna bohaterka odradza się niczym feniks z popiołów, ale wracać nie ma specjalnie już do czego.

Klimat wokół klubu Feniks przypomina ten z trylogii R.W. Fassbindera. W takich miejscach szczęścia szukały i Maria Braun, i Lola. Tak jak niegdyś pracownicy baru zabawiali nazistowskich żołnierzy, tak teraz z uśmiechem na ustach serwują rozrywkę amerykańskim wojskowym, wprowadzającym nowy porządek w powojennym Berlinie. Wokół Feniksa zaś tylko gruz i ludzie-duchy przemierzający zrujnowane miasto. Jedną z takich osób jest Nelly Lenz. Przed wojną popularna, żydowska pieśniarka, która cudem przeżyła Holokaust, wraca w rodzinne strony, by odnaleźć to, co w trakcie wojny musiała w tragicznych okolicznościach zostawić.

Film Christiana Petzolda jest w dużej mierze dziełem rozliczeniom, ale w zupełnie innym tonie niż choćby „Nocny Portier” Liliany Cavani. W formie to niezwykle poetyckie kino, gdzieś pomiędzy starą, hollywoodzką estetyką noir a sennym, dwuznacznym światem Davida Lyncha. Cały jego ciężar dźwiga zaś na barkach fenomenalna w roli ocalałej, Nina Hoss. Nelly wraca do domu okaleczona nie tylko psychicznie. Jej pokiereszowana twarz wymaga rekonstrukcji, zaś lekarz, który podejmuje się operacji od razu sugeruje, by wybrała sobie nową, bo nie będzie w ten sposób przypominać siebie. To osobliwa propozycja „świeżego startu”, która bardziej niż niej samej miałaby raczej pomóc zapomnieć o własnych grzechach też reszcie niemieckiego narodu.

Nelly wraca do Berlina z nieśmiałym przekonaniem, że może jeszcze odzyskać dawne życie, a w szczególności męża, który być może ją zadenuncjował. Patrzy na stare fotografie, gdzie nad głowami zmarłych narysowano koślawy krzyż, a twarze sympatyzujących z nazistami przyjaciół zaznaczono kółkiem. Gdy w końcu spotyka Johnny’ego/Johannesa, ten w poszarzałej, zagubionej kobiecie nie rozpoznaje dawnej małżonki. Dostrzegając jednak jakieś podobieństwo i wierząc w śmierć Nelly, proponuje, by nieznajoma odegrała ją przed urzędnikami i dawnymi przyjaciółmi. W ten sposób zgarnęliby jej majątek i się nim podzielili. Johnny – niczego nie świadomy – przypomni Nelly, jak wyglądała, jak się zachowywała, kupi jej buty i ekstrawagancką sukienkę, wyreżyseruje nawet spotkanie na dworcu, bo nikt nie chce oglądać zrujnowanej byłej więźniarki obozu, ale spektakularną Nelly sprzed wojny. Kobieta podejmuję tę grę, bo chce wierzyć w miłość swojego męża i możliwość odzyskania życia sprzed wojny.

Fasada pozorów, którą budują zarówno Johnny, jak i odgrywająca siebie sprzed lat Nelly, musi w końcu runąć. Dzieje się to w genialnej, przejmującej ostatniej scenie filmu. W rytm nostalgicznej, smutnej melodii „Speak Low” Kurta Weilla i Ogdena Nasha. To niesamowite, jak w jednym, kameralnym i subtelnym momencie udało się podsumować dramat tysięcy ocalałych, ludzi takich jak Nelly. Koniec ze złudzeniem, że jest do czego wracać, ale koniec też z graniem cudownie powracającej ofiary. W takiej sytuacji nie może być też miejsca na przebaczenie, bo wiąże się ono również z przyznaniem do winy i wzięciem odpowiedzialności za nazistowskie zbrodnie. A niemieckie społeczeństwo, jakie pokazuje Petzold, nie ma na to ochoty. To być może najmocniejsza refleksja, z jaką zostawia nas "Feniks". Bez słów.

Zwiastun: